Jest taka w Warszawie, całkiem tam sympatycznie. W sobotę na
tejże ulicy organizowany był dzień francuski – Rendez-vous z Francją. Piknik, zabawy dla dzieci, występy na
scenie, muzyka. Pomysł bardzo ciekawy, ale z organizacją raczej średnio.
Czekałam na ten dzień od pewnego czasu. Jakoś tak sobie
wmówiłam, że w związku z tym, że na razie nie wybieram się do Paryża, spędzę
chociaż jeden dzień przy zapachu bagietek, melodii francuskiej i przystojnych
Francuzów. Co do tych ostatnich, to znalazło się kilku, co potwierdzi moja
przyjaciółka. Co prawda z wózkami, ale jakoś
nam to nie przeszkadzało. Zaczęłyśmy nasz spacer oczywiście od kawy przy ul.
Francuskiej 30. Zimna, aromatyczna i podobno jedna z najlepszych. Judyta
zachwalała, a ja próbowałam zapamiętać jej nazwę, ale nie pamiętam…No, i tak
właśnie piszę o super kawie, która nie wiem jak się nazywaJ
Może jak Judyta tu kiedyś wejdzie, to podpowie. W ogródku przed kawiarnią siedzieli Francuzi, więc
postałyśmy chwilę posłuchać. Tak to się
spodobało mojej koleżance, że zaczęła naśladować ich język i w kółko powtarzała
z francuskim akcentem „myszysą!” (właśnie tak - NIC to nie znaczy!) albo „petirober”. Nie podobało się to
jednak naszej małej Michalince w wózku, która zaczęła swoje popisy w tonacji
bardzo wysokiej. Dziewczyny zjadły po drodze jeszcze lody, a potem
przechodziłyśmy starcie z innymi ludźmi i ich biegającymi dziećmi, wózkami i
rowerami. Stanowiska firm francuskich były rozstawione na ulicy, w związku z czym,
miejsca do przejścia pośrodku było niewiele. Zatem oprócz wielkich baniek
puszczanych przez jakiegoś klauna, groszku Bonduelle wymieszanego z kukurydzą i
samochodów Citroena (?) nie widziałam nic.
Nasza wędrówka po ulicy francuskiej zakończyła się po 5minutach.
Wróciłyśmy do kawiarni, wypiłyśmy lemoniadę i powtarzając wesoło „petirober”,
zapakowałyśmy się do samochodu.
I tyle z mojej mentalnej wycieczki…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz